Jest to z pewnością jedna z tych prac, której nie trzeba przedstawiać. Jej prawie cztery tysiące stron zresztą nie pozostaje niezauważone. Ale to, co rozsławiło powieść Prousta, to z pewnością blask, który emanuje z obrazów, z pokrętnych wydarzeń, z kolorów, z odbić, z cierpień, z nostalgii, a nawet z martwych chwil, które wypełniają ten atramentowy labirynt.
„Konieczne jest – pisze Proust w ostatniej z siedmiu ksiąg składających się na magna operę – aby w szczęściu zawiązały się silne i słodkie więzy zaufania i czułości, aby ich zerwanie dało nam tę cenną ranę, którą nazywamy nieszczęściem. Gdybyśmy nie byli szczęśliwi, choćby z powodu nadziei, nieszczęścia byłyby pozbawione okrucieństwa i w konsekwencji pozostałyby bezowocne”. Czy zatem Proust jest masochistą, który propaguje swoją anormalną filozofię poszukiwania bólu? Co więcej, nie każdy powinien poświęcić całe swoje życie skrupulatnemu opisowi niespokojnych miłości.
W rzeczywistości Proust jest po prostu realistyczny, gdyż to nieszczęście czyni nas ludźmi. Już przed wiekami Leonardo da Vinci wyczuwał, że cechą odróżniającą rośliny od istot ożywionych jest cierpienie, które pozwala tym ostatnim uciec przed zagrożeniami i które pozwala na opracowanie strategii samoobrony. Cierpienie jest źródłem, które skłania zwierzę, zwłaszcza w otoczeniu innych, a tym bardziej człowieka, tę nagą i bezbronną małpę, do ewolucji, wzbogacania się o doświadczenia, do badań, do formy. Cierpienie jest dla Prousta źródłem introspekcji (cierpienie jest ostatecznie kwestią samego siebie), a zatem jest źródłem sztuki. Ponieważ sztuka jest tylko rytuałem przywołania ducha, ten, któremu tylko ewolucja bólu daje utrwalenie.